Już bardzo dawno nie było o sprawach bieżących, ale mam masę zaległości zdjęciowo-opowieściowych i pomału staram się z tym uporać. U mnie w każdym razie wszystko mniej więcej po staremu, poza tym tylko, że czas egzaminów zbliża się i pomału zaczynam się uczyć. Jeżeli chodzi o pogodę, to jest fatalnie. Od ponad dwóch tygodni zimno, pochmurno i pada, leje, a nieraz zdarza się burza. Dziś co prawda było wyjątkowo słonecznie, ale jutro wraca niepogoda.
W dzisiejszym odcinku w rolach głównych wystąpią wybrzeża Almerii oraz Sierra Nevada.
W taką wycieczkę wybraliśmy się na początku kwietnia ze Svenem. Przez cztery dni nie zajrzeliśmy ani razu do żadnego większego miasta. Pierwsze dwie noce spędziliśmy na campingu w San José, przepięknej wioseczce położonej nieopodal parku naturalnego Cabo de Gata-Níjar, który oczywiście zeksplorowaliśmy.
Okolice San José:
Cabo de Gata-Níjar:
Prawdziwe lasy kaktusów i kwitnących agaw:
Trzecią noc spędziliśmy na campingu w Sierra Nevada, jako jedyni goście. Było cudnie i sielankowo – w sąsiadującej z polem namiotowym zagrodzie były konie, osiołek, kury, gęsi i kaczki, na obiad zaś (ugotowany pod drzewem figowym na gazowym palniku bardzo zacny gulasz – terminuję na kuchcika polowego) wprosiły się dwa psiaki i wielkie kocisko.
Zwróćcie uwagę na kwitnące drzewa. Najprawdziwsza wiosna!
Naturalnie była też wyprawa w góry, pięknym szlakiem wzdłuż starego akweduktu, który niegdyś zaopatrywał okoliczne wioski w wodę.