Ostatnio nachodziłam się po górach, których tu pod dostatkiem. Niecałe dwa tygodnie temu zorganizowaliśmy taką wycieczkę ze Svenem i jego koleżanką Elke. Pogoda nie zachęcała do spacerów. Pierwszą burzę przeczekaliśmy pod jakimś krzakiem. Druga przyszła, gdy byliśmy naprawdę daleko od jakiejkolwiek cywilizacji. Kiedy piorun uderzył tak blisko nas, że poczuliśmy kopnięcie prądu, zdecydowaliśmy się spierniczać. Na dole, w przysłowiowym środku niczego znaleźliśmy bar, wewnątrz wyłącznie patrzący spode łba mężczyźni; klimat był naprawdę dziwnie złowrogi. Kiedy odrobinę się przejaśniło, wyszli, wyciągnęli strzelby i zaczęli strzelać do ptaków. Zebraliśmy się stamtąd co prędzej i powlekliśmy poboczem drogi w stronę samochodu, mając przed sobą jakieś dwie godziny marszu. Musieliśmy wyglądać bardzo żałośnie, przemoczeni i ubłoceni po szyje, bo jakiś kierowca sam z siebie zatrzymał się, żeby nas podwieźć. Błogosławiony człowiek.
Kilka zdjęć, popełnionych w momentach, kiedy akurat NIE lało: