Następnego dnia rano pożegnaliśmy się z Agnieszką, Ewą i Tomką. Oni pojechali do Polandii, a ja zostałam sama w wielkim mieście…
W samo południe spotkałam się z Rafą – chłopakiem z Dominikany, od kilku lat mieszkającym w Barcelonie, poznanym dzięki couchsurfingowi. Ściśle rzecz biorąc, umówiliśmy się na rowerową wycieczkę po mieście. Najpierw zostawiłam u niego w domu plecak, potem pojechaliśmy wynająć mi rower, a potem:
– przypadkowo wpadliśmy na fantastyczny uliczny koncert przy porcie! Szkoda, że nie mam nagrań, tamci ludzie naprawdę wiedzieli jak grać! Na zdjęciu nie widać jak wiele publiki zgromadzili. Mój nowy znajomy powiedział, że ci ludzie dosyć często grają w tym miejscu, w zmiennym składzie, ale zawsze na wysokim poziomie i z niesamowitą energią.
– szybka rundka po Parc de Montjuïc, pięknie pięknie pięknie. Koleżka po prawej – to właśnie Rafa.
– Rowerkiem przez miasto (na pierwszym zdjęciu widać Łuk Triumfalny – Arc de Triomf) i piknik w Parc de la Ciutadella:
– Porozumienie ponad podziałami. Wiedzieliście, że w Barcelonie papugi latają niczym zielone gołębie? Niesamowite.
– i w końcu, jako jedna z ostatnich przewidzianych na ten dzień atrakcji, fantastyczny park stworzony przez Gaudiego, Parc Güell. Na moich zdjęciach nie wygląda nadzwyczajnie; mam wrażenie, że fajnie wychodzi tylko na pocztówkach. No i w rzeczywistości, naturalnie, też nie wypada źle.
Potem czas zaczął się kurczyć, więc przed oddaniem roweru usiedliśmy na chwilę na plaży, i już trzeba było lecieć po plecak i szybciutko, szybciutko na dworzec (miałam kupiony bilet na pociąg do Walencji na 20.30). W tym pośpiechu Rafa spytał, czy może nie chciałabym zostać w Barcelonie jednego dzień dłużej, bo ma wolną sypialnię, a ja chciałam bardzo, lecz bilet był już kupiony. Na dworcu byliśmy o 20.20, w kasach szybko zapytaliśmy czy jest możliwość przebukowania biletu, pan niezwyyykle opieszaaale odpowiedział, że hmmmmm nooo taaak, może i jeest, aaaale… i tak dalej. W końcu o 20.26 wydusiliśmy z niego zeznanie, że jest to możliwe i że nie kosztuje więcej niż 5 euro. Decyzja była szybka; w kilka chwil zyskałam dodatkowy dzień w BCN. Wieczór spędziliśmy gotując, jedząc, pijąc wino, grając na gitarze, tańcząc merengue – narodowy taniec (i muzyka) Dominikany. Rafa okazał się być perkusistą, grającym mniej więcej tyle samo czasu, ile ja oddycham (ma 38 lat, to troszkę tłumaczy); opowiadał mi o swoich zespołach, z którymi zaliczył wiele naprawdę imponujących sukcesów; w ogóle znaleźliśmy mnóstwo tematów do rozmów. Fajnie było tak siedzieć w Barcelonie z Karaibem z Santo Domingo i słuchać snutych przez niego, niespiesznych opowiastek.
Następnego dnia wstaliśmy nienajwcześniej. Późny lunch, potem spacer po mieście, i koniec dnia na Plaça Espanya:
A potem dworzec (po raz wtóry), pociąg i jazda, jazda! Do Walencji!