Z dniem dzisiejszym kończy się moja hiszpańska opowieść. Czasami było trudno, czasami było nudno, czasem wesoło, czasem smutno; trochę na tym interesie straciłam, a zyskałam niewypowiedzianie wiele.
Żal opuszczać miasto, w którym spędziło się tyle czasu i tyle pięknych chwil, gdzie każdy kąt kryje wspomnienia, ale taka kolej rzeczy.
Już bardzo dawno nie było o sprawach bieżących, ale mam masę zaległości zdjęciowo-opowieściowych i pomału staram się z tym uporać. U mnie w każdym razie wszystko mniej więcej po staremu, poza tym tylko, że czas egzaminów zbliża się i pomału zaczynam się uczyć. Jeżeli chodzi o pogodę, to jest fatalnie. Od ponad dwóch tygodni zimno, pochmurno i pada, leje, a nieraz zdarza się burza. Dziś co prawda było wyjątkowo słonecznie, ale jutro wraca niepogoda.
W dzisiejszym odcinku w rolach głównych wystąpią wybrzeża Almerii oraz Sierra Nevada.
W taką wycieczkę wybraliśmy się na początku kwietnia ze Svenem. Przez cztery dni nie zajrzeliśmy ani razu do żadnego większego miasta. Pierwsze dwie noce spędziliśmy na campingu w San José, przepięknej wioseczce położonej nieopodal parku naturalnego Cabo de Gata-Níjar, który oczywiście zeksplorowaliśmy.
Okolice San José:
Cabo de Gata-Níjar:
Prawdziwe lasy kaktusów i kwitnących agaw:
Trzecią noc spędziliśmy na campingu w Sierra Nevada, jako jedyni goście. Było cudnie i sielankowo – w sąsiadującej z polem namiotowym zagrodzie były konie, osiołek, kury, gęsi i kaczki, na obiad zaś (ugotowany pod drzewem figowym na gazowym palniku bardzo zacny gulasz – terminuję na kuchcika polowego) wprosiły się dwa psiaki i wielkie kocisko.
Zwróćcie uwagę na kwitnące drzewa. Najprawdziwsza wiosna!
Naturalnie była też wyprawa w góry, pięknym szlakiem wzdłuż starego akweduktu, który niegdyś zaopatrywał okoliczne wioski w wodę.
Według Wikipedii istnieje takie hiszpańskie powiedzenie: „Kto nie widział Granady, ten niczego nie widział”.
Granada to miasto sławne przede wszystkim z dwóch rzeczy: Alhambry oraz tapas.
Sprawa z tapas przedstawia się następująco – praktycznie w każdym barze w cenie szklanki piwa zawiera się sandwich, przeważnie z garścią frytek. Z każdą następną kolejką rozmiar i jakość zmienia się na plus, więc już po trzech piwach (około euro każde) można wyjść zupełnie sytym. Żyć nie umierać.
Alhambra… Kompleks arabskich budynków z XIII – XV w., nie da się opisać, trzeba zobaczyć; moje nieudolne fotografie nie oddają magii tego miejsca. Nic dziwnego, że kolejka po bilety zaczyna się formować już koło szóstej – siódmej rano, gdyż liczba wejściówek na dany dzień jest ograniczona. My przyjechaliśmy oczywiście zbyt późno, bo dopiero koło 8.30 i szanse na dostanie biletów były zerowe. Jednak fortuna nam dopisała – zapoznany przypadkiem w kolejce mężczyzna okazał się szczęśliwym posiadaczem karty kredytowej, przez co mógł skorzystać z osobnej kasy i kupił (dla siebie i dla nas) dosłownie ostatnie cztery bilety.
Po dwóch dniach wróciliśmy do Alicante i… tak się zakończyła nasza wielka(nocna) podróż po Andaluzji.
W Niedzielę Wielkanocną, po już opisanym, nader obfitym i jakże świątecznym śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę, do Córdoby. Po drodze mijaliśmy krajobrazy żywcem wyjęte z pulpitów Windows XP:
Potem camping:
Córdoba jest miastem którego początki sięgają czasów przed naszą erą. W X wieku, liczące ponad 500 000 mieszkańców, było największym miastem w Europie Zachodniej, a może i na świecie.
Alcázar, czyli zespół fortyfikacji.
Mezquita, czyli trzeci względem wielkości meczet świata, wznoszony od VIII do X wieku, następnie w XIII wieku nieco przebudowany (m.in. obudowany został minaret) i zamieniony w katedrę.
Spacerek po mieście:
Tak to było w Córdobie… Mimo że spędziliśmy tam dwa dni, nie obejrzeliśmy wszystkiego co ma do zaoferowania to piękne miasto. W poniedziałek rano pożegnaliśmy Svena, który wrócił do Alicante, my zaś we wtorek już autobusem zabraliśmy się do ostatniego na naszej wielkanocnej liście miasta – Granady.
Dawno, dawno temu, a ściślej rzecz biorąc w Wielki Czwartek po południu wyjechaliśmy (jak to już zostało powiedziane) do Sevilli ekipą czteroosobową w składzie: Magda ze swoim chłopakiem Andrzejem, Sven i ja. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad – początkowo był plan zjedzenia czegoś w jednej z przydrożnych barów, Sven jednak postanowił, że pokaże nam, czym jest posiłek prawdziwego mężczyzny: wyjął z samochodu butlę z benzyną i niczym Makłowicz, ugotował nam na środku pola regularne spagetti. Później wielokrotnie mieliśmy się przekonać, że prawdopodobnie jedyną brakującą rzeczą w jego przepastnym bagażniku jest mała łódź podwodna.
Zatrzymaliśmy się na bajecznym campingu w Dos Hermanas, maleńkiej mieścince nieopodal Sevilli. Warunki może nie były luksusowe, ale sam teren fantastyczny – ogród z tyłu takiej typowej, starej hiszpańskiej hacjendy: mnóstwo kwitnących drzew pomarańczowych, palm, jakieś murki, schodki, wazy, wszystko oczywiście zrujnowane, lecz wielce urokliwe.
Oprócz wyżej wspomnianych, na zdjęciach: przepiękny Parque de Maria Luisa, Plaza de España, Jardines Reales Alcàzares, największa na świecie katedra, tradycyjne procesje i na koniec, nasze śniadanie wielkanocne złożone z sałatki z tuńczyka, parówki, kawałka bułki, połówki pomidora oraz oliwek w roli pisanek.
Pogoda, jak widać, była nieco bardziej wielkanocna niż w Polsce. W każdym razie śniegu nie uświadczyliśmy.
I jeszcze na koniec bonus w postaci Centrum Zdrowia w Sevilli. Jawny dowód tego, że z polską służbą zdrowia nie jest tak źle, jak nam się to nieraz wydaje:
Do Walencji dojechałam pociągiem po 23; na dworcu czekali na mnie Fin Juuso i Austriaczka Lisi – znajomi erasmusi z Alicante. Zostawiłam bagaże w skrytkoszafce, po czym ruszyliśmy na podbój miasta. Ściśle rzecz biorąc w kierunku knajpy, w której już czekali na nas nasi znajomi, a w której to miała miejsce impreza, żeby było śmieszniej, brazylijska. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć odzianych jedynie w malusieńkie majteczki i staniczki z frędzelkami pań z piórami na głowach, kręcących tyłeczkami w rytm samby. Musicie uruchomić własną wyobraźnię.
Pozostałe dwa dni upłynęły nam na łażeniu po mieście, gubieniu się i odnajdywaniu, jedzeniu paelli i oglądaniu tego, co zobaczyć należało.
Zdarzył mi się drobny akcydencik – czekaliśmy na fajerwerki siedząc na kamiennym, może półtorametrowej wysokości murku. Wtem podbiegł dosłownie pod nasze stopy jakiś, za przeproszeniem, gówniarz, szczyl mały i rzucił nam pod nogi petardę. Wystraszyliśmy się wszyscy, ale ja jakoś tak najgwałtowniej, w wyniku czego upadłam, literalnie, na głowę… Dało mi to okazję zapoznania się z hiszpańską służbą zdrowia z nowej dla mnie strony (i to dwukrotnie! w karetce i w szpitalu) i zaowocowało dwoma szwami na brodzie.
Do Alicante wróciliśmy w czwartek, 20. marca koło południa, aby tego samego dnia o 16.00 wyruszyć dalej na południe. Kierunek: Andaluzja.
Co to jest „Las Fallas”?
Najlepiej przeczytać tu; trochę za wiele w tym opisie egzaltacji, ale dobrze pokazuje różnorodność „Święta Ognia”, jak tłumaczy nazwę Wikipedia. Obchodzone jest w dniach od 15 do 19 marca, przy czym główne święto przypada w ten ostatni, dzień Świętego Józefa, patrona fiesty.
Na obchody składają się liczne procesje, pokazy sztucznych ogni w nocy, każdego dnia o 13 na plaza de Ayuntamiento mascletá, czyli rodzaj fajerwerków, w których chodzi nie o kolorowe światełka, lecz o dym i huk. Przede wszystkim zaś, rzucające się w oczy co krok, większe i mniejsze, porozstawiane po wszystkich placach i skwerach papierowe, karykaturalne rzeźby – fallas. Opis bezużyteczny. Odsyłam do zdjęć.
Ludzi przy tym cała masa, na każdej ulicy budy z churros i porros (ciastkami, najbardziej przypominającymi faworki), straganów z mydłem i powidłem; co chwila ktoś rzuca petardami, eksplodującymi niemal pod naszymi stopami, po czym w uszach zostaje nieznośne dzwonienie; wszystko unużane w atmosferze radosnego zamieszania, rebelii, doprawione intensywną wonią kwitnących wszędzie pomarańczy.
Ostatniej nocy wszystkie rzeźby zostają spalone. Wiele milionów euro puszczonych z dymem. Hiszpanie to dopiero luzacy, co?
___________
Uwaga, rozwijam się! Nowe media wkraczają na bloga! To fragment z jednej procesji; możecie podziwiać panie i panów odzianych w tradycyjne stroje, niosących kwiaty dla Matki Boskiej Opuszczonych – Virgen de los Desamparados. Dziewczyna z szesnastej sekundy to Lisi.
I zdjęcia:
Procesje:
Virgen de los Desamparados w sukni z kwiatów, i kwiaty ofiarowane przez mieszkańców miasta:
I rzeczone fallas (na jednym z ostatnich zdjęć widać nagą panią syrenkę, z którą naturalnie musieliśmy się sfotografować, od lewej: Brian, Lisi i ja):
Jeszcze raz my:
Mascletá (ale to trzeba samemu zobaczyć i usłyszeć):