Archive for Kwiecień 2008

Sevilla

30 kwietnia, 2008

Dawno, dawno temu, a ściślej rzecz biorąc w Wielki Czwartek po południu wyjechaliśmy (jak to już zostało powiedziane) do Sevilli ekipą czteroosobową w składzie: Magda ze swoim chłopakiem Andrzejem, Sven i ja. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad – początkowo był plan zjedzenia czegoś w jednej z przydrożnych barów, Sven jednak postanowił, że pokaże nam, czym jest posiłek prawdziwego mężczyzny: wyjął z samochodu butlę z benzyną i niczym Makłowicz, ugotował nam na środku pola regularne spagetti. Później wielokrotnie mieliśmy się przekonać, że prawdopodobnie jedyną brakującą rzeczą w jego przepastnym bagażniku jest mała łódź podwodna.

Zatrzymaliśmy się na bajecznym campingu w Dos Hermanas, maleńkiej mieścince nieopodal Sevilli. Warunki może nie były luksusowe, ale sam teren fantastyczny – ogród z tyłu takiej typowej, starej hiszpańskiej hacjendy: mnóstwo kwitnących drzew pomarańczowych, palm, jakieś murki, schodki, wazy, wszystko oczywiście zrujnowane, lecz wielce urokliwe.

Oprócz wyżej wspomnianych, na zdjęciach: przepiękny Parque de Maria Luisa, Plaza de España, Jardines Reales Alcàzares, największa na świecie katedra, tradycyjne procesje i na koniec, nasze śniadanie wielkanocne złożone z sałatki z tuńczyka, parówki, kawałka bułki, połówki pomidora oraz oliwek w roli pisanek.

Pogoda, jak widać, była nieco bardziej wielkanocna niż w Polsce. W każdym razie śniegu nie uświadczyliśmy.

I jeszcze na koniec bonus w postaci Centrum Zdrowia w Sevilli. Jawny dowód tego, że z polską służbą zdrowia nie jest tak źle, jak nam się to nieraz wydaje:

Valencia, Las Fallas

10 kwietnia, 2008

Do Walencji dojechałam pociągiem po 23; na dworcu czekali na mnie Fin Juuso i Austriaczka Lisi – znajomi erasmusi z Alicante. Zostawiłam bagaże w skrytkoszafce, po czym ruszyliśmy na podbój miasta. Ściśle rzecz biorąc w kierunku knajpy, w której już czekali na nas nasi znajomi, a w której to miała miejsce impreza, żeby było śmieszniej, brazylijska. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć odzianych jedynie w malusieńkie majteczki i staniczki z frędzelkami pań z piórami na głowach, kręcących tyłeczkami w rytm samby. Musicie uruchomić własną wyobraźnię.

Pozostałe dwa dni upłynęły nam na łażeniu po mieście, gubieniu się i odnajdywaniu, jedzeniu paelli i oglądaniu tego, co zobaczyć należało.

Zdarzył mi się drobny akcydencik – czekaliśmy na fajerwerki siedząc na kamiennym, może półtorametrowej wysokości murku. Wtem podbiegł dosłownie pod nasze stopy jakiś, za przeproszeniem, gówniarz, szczyl mały i rzucił nam pod nogi petardę. Wystraszyliśmy się wszyscy, ale ja jakoś tak najgwałtowniej, w wyniku czego upadłam, literalnie, na głowę… Dało mi to okazję zapoznania się z hiszpańską służbą zdrowia z nowej dla mnie strony (i to dwukrotnie! w karetce i w szpitalu) i zaowocowało dwoma szwami na brodzie.

Do Alicante wróciliśmy w czwartek, 20. marca koło południa, aby tego samego dnia o 16.00 wyruszyć dalej na południe. Kierunek: Andaluzja.

Co to jest „Las Fallas”?

Najlepiej przeczytać tu; trochę za wiele w tym opisie egzaltacji, ale dobrze pokazuje różnorodność „Święta Ognia”, jak tłumaczy nazwę Wikipedia. Obchodzone jest w dniach od 15 do 19 marca, przy czym główne święto przypada w ten ostatni, dzień Świętego Józefa, patrona fiesty.

Na obchody składają się liczne procesje, pokazy sztucznych ogni w nocy, każdego dnia o 13 na plaza de Ayuntamiento mascletá, czyli rodzaj fajerwerków, w których chodzi nie o kolorowe światełka, lecz o dym i huk. Przede wszystkim zaś, rzucające się w oczy co krok, większe i mniejsze, porozstawiane po wszystkich placach i skwerach papierowe, karykaturalne rzeźby – fallas. Opis bezużyteczny. Odsyłam do zdjęć.

Ludzi przy tym cała masa, na każdej ulicy budy z churros i porros (ciastkami, najbardziej przypominającymi faworki), straganów z mydłem i powidłem; co chwila ktoś rzuca petardami, eksplodującymi niemal pod naszymi stopami, po czym w uszach zostaje nieznośne dzwonienie; wszystko unużane w atmosferze radosnego zamieszania, rebelii, doprawione intensywną wonią kwitnących wszędzie pomarańczy.

Ostatniej nocy wszystkie rzeźby zostają spalone. Wiele milionów euro puszczonych z dymem. Hiszpanie to dopiero luzacy, co?

___________

Uwaga, rozwijam się! Nowe media wkraczają na bloga! To fragment z jednej procesji; możecie podziwiać panie i panów odzianych w tradycyjne stroje, niosących kwiaty dla Matki Boskiej Opuszczonych – Virgen de los Desamparados. Dziewczyna z szesnastej sekundy to Lisi.

I zdjęcia:

Procesje:

Virgen de los Desamparados w sukni z kwiatów, i kwiaty ofiarowane przez mieszkańców miasta:

I rzeczone fallas (na jednym z ostatnich zdjęć widać nagą panią syrenkę, z którą naturalnie musieliśmy się sfotografować, od lewej: Brian, Lisi i ja):

Jeszcze raz my:

Mascletá (ale to trzeba samemu zobaczyć i usłyszeć):

Plaża:

No i obiecana, jedna z płonących fallas:

Barcelona, odcinek drugi i ostatni.

7 kwietnia, 2008

Następnego dnia rano pożegnaliśmy się z Agnieszką, Ewą i Tomką. Oni pojechali do Polandii, a ja zostałam sama w wielkim mieście…

W samo południe spotkałam się z Rafą – chłopakiem z Dominikany, od kilku lat mieszkającym w Barcelonie, poznanym dzięki couchsurfingowi. Ściśle rzecz biorąc, umówiliśmy się na rowerową wycieczkę po mieście. Najpierw zostawiłam u niego w domu plecak, potem pojechaliśmy wynająć mi rower, a potem:

– przypadkowo wpadliśmy na fantastyczny uliczny koncert przy porcie! Szkoda, że nie mam nagrań, tamci ludzie naprawdę wiedzieli jak grać! Na zdjęciu nie widać jak wiele publiki zgromadzili. Mój nowy znajomy powiedział, że ci ludzie dosyć często grają w tym miejscu, w zmiennym składzie, ale zawsze na wysokim poziomie i z niesamowitą energią.

– szybka rundka po Parc de Montjuïc, pięknie pięknie pięknie. Koleżka po prawej – to właśnie Rafa.

– Rowerkiem przez miasto (na pierwszym zdjęciu widać Łuk Triumfalny – Arc de Triomf) i piknik w Parc de la Ciutadella:

– Porozumienie ponad podziałami. Wiedzieliście, że w Barcelonie papugi latają niczym zielone gołębie? Niesamowite.

– i w końcu, jako jedna z ostatnich przewidzianych na ten dzień atrakcji, fantastyczny park stworzony przez Gaudiego, Parc Güell. Na moich zdjęciach nie wygląda nadzwyczajnie; mam wrażenie, że fajnie wychodzi tylko na pocztówkach. No i w rzeczywistości, naturalnie, też nie wypada źle.

Potem czas zaczął się kurczyć, więc przed oddaniem roweru usiedliśmy na chwilę na plaży, i już trzeba było lecieć po plecak i szybciutko, szybciutko na dworzec (miałam kupiony bilet na pociąg do Walencji na 20.30). W tym pośpiechu Rafa spytał, czy może nie chciałabym zostać w Barcelonie jednego dzień dłużej, bo ma wolną sypialnię, a ja chciałam bardzo, lecz bilet był już kupiony. Na dworcu byliśmy o 20.20, w kasach szybko zapytaliśmy czy jest możliwość przebukowania biletu, pan niezwyyykle opieszaaale odpowiedział, że hmmmmm nooo taaak, może i jeest, aaaale… i tak dalej. W końcu o 20.26 wydusiliśmy z niego zeznanie, że jest to możliwe i że nie kosztuje więcej niż 5 euro. Decyzja była szybka; w kilka chwil zyskałam dodatkowy dzień w BCN. Wieczór spędziliśmy gotując, jedząc, pijąc wino, grając na gitarze, tańcząc merengue – narodowy taniec (i muzyka) Dominikany. Rafa okazał się być perkusistą, grającym mniej więcej tyle samo czasu, ile ja oddycham (ma 38 lat, to troszkę tłumaczy); opowiadał mi o swoich zespołach, z którymi zaliczył wiele naprawdę imponujących sukcesów; w ogóle znaleźliśmy mnóstwo tematów do rozmów. Fajnie było tak siedzieć w Barcelonie z Karaibem z Santo Domingo i słuchać snutych przez niego, niespiesznych opowiastek.

Następnego dnia wstaliśmy nienajwcześniej. Późny lunch, potem spacer po mieście, i koniec dnia na Plaça Espanya:

A potem dworzec (po raz wtóry), pociąg i jazda, jazda! Do Walencji!