Archive for Listopad 2007

Altea

25 listopada, 2007

Jak już wspomniałam, tydzień temu wybraliśmy się we czwórkę do Altea.

Jest to nieduże, ciche miasteczko, z fantastyczną, kamienistą plażą i bardzo malowniczym starym miastem, nad którym górują kopuły kościoła iglesia de Nuestra Señora del Consuelo.




Po zwiedzaniu miasta chcieliśmy, dość już głodni, usiąść w którejś z miłych restauracyjek, jakich wiele przy deptaku ciągnącym się wzdłuż brzegu, coby zjeść paelle czy inne hiszpańskie specjały. W tym miejscu pojawił się problem – w każdej knajpce odprawiali nas z kwitkiem. Okazało się, że o godzinie 17 kuchnie są już dawno pozamykane, a kucharze śnią swoje grzeszne sny aż do 19. Jak niepyszni poszliśmy do Burger Kinga na frytki.

Łażąc labiryntami wąziutkich uliczek trafiliśmy pod drzewko pomarańczowe; haniebnie je ograbiliśmy. Nie ma nic lepszego niż kradzione pomarańcze.

O tym, jak przyjechał Gutek

24 listopada, 2007

W zeszły piątek przyleciał do mnie z Berlina Gucio; wyskoczywszy ze swojego erasmusa, wskoczył w mojego (zresztą dużo bardziej atrakcyjnego).

Raport z pobytu:

  • tradycyjne dania hiszpańskie: 0 (zero);
  • owoce morza: 1 (krewetki; myśleliśmy też o zrobieniu kalmarów, ale skończyło się na planowaniu – zrezygnowaliśmy na rzecz kebabu);
  • kebaby: 6 (trzy z nich były tak wielkie i wypasione, że spokojnie można wpisać liczbę dwa razy większą. Padł kolejny mit o niemieckich kebabach. Najlepsze kebaby są w Alicante);
  • mojito: 6;
  • liczba wygranych meczy polskiej reprezentacji z belgijską: 1;
  • wypady za miasto: 1 (do położonego nieopodal miasteczka Altea; zdjęcia i relacja soon);
  • piwo w strategicznych punktach miasta: 4 (w tym: na plaży pod palmą przy zachodzie słońca, w porcie, w barze w barrio, na zamku);
  • wejście na castillo de Santa Bárbara: 1.

Pogoda przeciętnie dopisała, ale powiedzmy sobie szczerze, 17 stopni w listopadzie to naprawdę nie jest źle. Macie tu jeszcze kilka zdjęć z naszej wyprawy na zamek, dwa zrobione koło akwarium na Plaza Nueva oraz jedno, na którym Gutek robi głupią minę.



Żeby nie było za lekko, w międzyczasie dopadła mnie fatalna infekcja pęcherza. Kto miał, ten wie. Całe szczęście, panie w aptekach niespecjalnie przejmują się receptami, więc natychmiast i bez problemu zaopatrzyłam się w antybiotyki i silne środki przeciwbólowe. Mam nadzieję, że to wreszcie koniec złej passy, jaka mnie ostatnio prześladuje.

A wczoraj rano Gutek wrócił do swojej zimnej Germanii i znów jest smutno i szaro.

W przyszły piątek pierwszy egzamin – z chorób zakaźnych. Bardzo jestem ciekawa co z tego będzie…

Corrida de toros

19 listopada, 2007

Dzięki Gutkowi komputer został doprowadzony do jako takiej używalności*, więc mogę wrzucić już dosyć przeterminowane zdjęcio-wrażenia z corridy.

Na corridzie byłyśmy bowiem razem z Giorgią i Agatą jakieś 2 miesiące temu.

Nie przypuszczałam, że tak mi się to spodoba. Nie to, żebym chciała oglądać takie rzeczy codziennie, ale naprawdę było na co popatrzeć. Co prawda arena tu, w Alicante nie jest z tych największych, matadorzy byli dopiero młodymi uczniami, a byki też nie należały do najgroźniejszych (były bodajże trzyletnie i tak naprawdę dosyć przeciętnie zainteresowane toreadorami). Jednak oprawa świetna: grana przez orkiestrę tradycyjna hiszpańska muzyka, piękne stroje toreadorów z tymi wszystkimi cekinkami, panie rzucające zwycięzcom wachlarze, ¡olé!… Wszystko to się tak ładnie składało na hiszpański folklor. Na ścianie plaza de toros (czyli placu byków) ktoś napisał: En Espana la tortura es cultura, no i to też jest część prawdy o corridzie.

Na koniec jeszcze milusia dyrektyjka. Jin (Koreanka która już z nami nie mieszka) wybrała się na corridę dzień wcześniej, za namową swoich towarzyszek. Była jednak bardzo zdziwiona tym, co działo się na arenie, spodziewała się bowiem, wiedziona nazwą spektaklu (corrida de toros – dosłownie: bieg byków), ścigających się i biegających w kółko byków. Nie wytrzymała w każdym razie do końca, wyszła po dwóch walkach.

_______

* – kiepsko działają klawisze j, t i h, ale i tak to cud, że działają w ogóle. Gutek poświęcił niemal całą niedzielę na naprawianie mojej klawiatury, która uprzednio zalała się piwem (sama, zaznaczam) i odmówiła współpracy. Wielkie dzięki od „znajomej”! :*

Przerwa techniczna

14 listopada, 2007

Z powodu drobnych technicznych problemów blog zawieszony do odwolania.

W nastepnych odcinkach:

  • o tym, jak bylo na corridzie;
  • o tym, dlaczego warto pojechac do Elche;
  • o tym, jak przyjechal Gutek, a takze
  • o tym, co ciekawego ogladamy na ginekologii.

Stay tuned!

24°C

7 listopada, 2007

Zdaję sobie sprawę z tego, że to niehumanitarne podniecać się publicznie pogodą wiedząc, że mogą to przeczytać osoby przebywające w zgoła innej strefie klimatycznej, ale nie mogę się powstrzymać. Kiedy od urodzenia mieszka się w kraju śniegów i mrozów, nie sposób się opanować.

Świeci słońce. Nie ma ani jednej chmury na niebie. Jest gorąco. Liście są NA drzewach, trawa jest zielona, a kwiaty kwitną. I żadnej jesiennej skify – bo tutaj po prostu nie ma jesieni.

O książkach i trochę o piecykach

5 listopada, 2007

Nie poszłam dzisiaj na wykłady (znowu). A to wszystko przez Agę, bo ona też nie poszła (no dobrze, jest chora, więc jednak trochę ją to usprawiedliwia); sama przecież chodzić nie będę. Zresztą jestem niewyspana, więc zaraz zaszyję się z herbatką pod kocykiem i poczytam książkę, naturalnie po hiszpańsku. Mam trzy do wyboru. Jedną pożyczoną od Włoszki (El Principe de la Niebla Carlosa Ruiza Zafóna), a dwie zakupione w świeżo zwęszonym sklepie z rzeczami z drugiej ręki. Jest tam dosłownie wszystko, od płyt i książek właśnie, przez instrumenty muzyczne, garnki, zabawki i rowery po biżuterię. Moje nabytki to: Lo hacen todas… ¿por qué yo no? (Wszystkie to robią… czemu nie ja? – tytuł co najmniej dwuznaczny. Spodziewałam się czegoś w guście Brigdet Jones; szybko jednak okazało się, że książeczka traktuje o trudnym życiu 16-latki) i El coronel no tiene quien le escriba G. G. Márqueza, którą kupiłam z przyczyn kilku, a każda zła. Po pierwsze, bo to takie snobistyczne, mieć Márqueza w oryginale na półce. Po drugie, bo jest cieniusieńka (mniejszy snobizm, ale zawsze). Po trzecie, bo moja grupa na kursie hiszpańskiego jest taka cholernie ambitna, że jak prof. Ramón powiedział, że mamy przeczytać książkę po hiszpańsku, to wszyscy się niezmiernie zapalili i zaczęli się przerzucać tytułami i nazwiskami, i naturalnie Márquez pojawił się też. Więc postanowiłam, że nie będę gorsza.

W rzeczonym sklepie kupiłam sobie również upragniony grzejnik. Wróciłam do domu strasznie z siebie dumna. Jakieś pięć minut później wpadł Gregorio zebrać kasę za mieszkanie i zobaczył grzejnik Any. Bardzo się zdenerwował, powiedział, że mamy ich nie używać, bo to on płaci za prąd (mamy zryczałtowane opłaty za wodę i prąd, zbiera na to po 30 euro miesięcznie, co według mnie graniczy z kradzieżą) i żebyśmy używały piecyków gazowych, które nam przyniósł (za gaz naturalnie mamy płacić same). Mam go w nosie. Zresztą w moim pokoju piecyk gazowy zmieści się tylko pod warunkiem, że zrezygnuję z szafy albo biurka.