Jak już wspomniałam, tydzień temu wybraliśmy się we czwórkę do Altea.
Jest to nieduże, ciche miasteczko, z fantastyczną, kamienistą plażą i bardzo malowniczym starym miastem, nad którym górują kopuły kościoła iglesia de Nuestra Señora del Consuelo.
Po zwiedzaniu miasta chcieliśmy, dość już głodni, usiąść w którejś z miłych restauracyjek, jakich wiele przy deptaku ciągnącym się wzdłuż brzegu, coby zjeść paelle czy inne hiszpańskie specjały. W tym miejscu pojawił się problem – w każdej knajpce odprawiali nas z kwitkiem. Okazało się, że o godzinie 17 kuchnie są już dawno pozamykane, a kucharze śnią swoje grzeszne sny aż do 19. Jak niepyszni poszliśmy do Burger Kinga na frytki.
Łażąc labiryntami wąziutkich uliczek trafiliśmy pod drzewko pomarańczowe; haniebnie je ograbiliśmy. Nie ma nic lepszego niż kradzione pomarańcze.