Archive for the ‘erasmus’ Category

Ostatnia taka impreza

18 lipca, 2008

Robi się coraz bardziej pusto i smutno. Wczoraj jedna z najbardziej najostatniejszych imprez pożegnalnych, tym razem Meksykanina Rafy, który dziś pojechał, reszta jedzie w niedzielę.

Od góry i od lewej: Meksykanin Miguel, Włoszka i Francuzka, które przyjechały tu tylko na kurs językowy, Austriaczka Katarina, Iza, ja, Jacek, Justyna, Asia, Rafa, Hiszpanka Elena i Meksykanin Joel.

Była świetna kolacja, meksykańskie sopes, tortille z sosem guacamole,  wszystko widać na zdjęciu. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z Meksykanami, wszystkim nam żal, że też już wyjeżdżają.

Chinguen sus madres, cabrones!

Zmiany

16 lipca, 2008

Zapytalibyście, ile razy w ciągu jednego roku można zmieniać mieszkanie? Ja dwa tygodnie temu zrobiłam to kolejny raz. Obecne jest zdecydowanie mocno de lujo: w salonie gigantyczna plazma, fajoska kuchnia, suszarka bębnowa, czerwone luksfery w łazience – to takie najbardziej rzucające się w oczy punkty. No i nie ma przeklętych cucarachas, o których zabawnie się śpiewa meksykańskie piosenki, ale które są raczej trudne we współżyciu.

W Alicante, jak to było w piosence, „coraz więcej ludzi i coraz mniej nas”, erasmusów. Pod koniec czerwca niemal codziennie były czyjeś imprezy pożegnalne, teraz nie został już prawie nikt. Trochę smutno… Nawet nie mogę powiedzieć, że wciąż tu jestem na Erasmusie, bo oficjalnie program zakończył się w czerwcu.

Czas już chyba podać do wiadomości publicznej informację o moim powrocie. Otóż wracam do Polski 31. lipca. Tęskniliście?

Muza

14 lipca, 2008

Przecież najwyższy czas wspomnieć o disco-przebojach! Oprócz nieśmiertelnej Rihanny i jej równie niezniszczalnej parasolki, nie ma takiej imprezy i nie ma takiego klubu, w którym zabrakłoby Lamento Bolivano.

Odkręcamy głośniki, wrzucamy lód do szklanki z palemką i wszyscy razem: „ Y hoy estoy aquí borracho y loco…

O fajnej hiszpańskiej muzie będzie kiedy indziej.

————————–

update: moja lista przebojów → MUZA

Hogueras

5 lipca, 2008

Już dawno się skończyły, nawet zdjęli kolorowe lampki porozwieszane wcześniej po wszystkich ulicach, a ja dopiero teraz ze zdjęciami. Nie ma ich wiele, opowiadać też nie ma za bardzo o czym, bo jak opowiedzieć o tygodniowej, przerywanej krótkimi godzinami niespokojnego snu ulicznej fieście rozpoczynającej się o zmroku i kończącej o świcie? O ulicach pełnych ludzi, o deptaku nadmorskim i plaży, na których zgromadzili się tłumnie chyba wszyscy mieszkańcy Alicante i okolic poniżej 30 roku życia (wielki alkoholowy, nocny piknik na stojąco), o barracas – ograniczonych płotkami przestrzeniach ciągnących się głównymi arteriami miasta, gdzie ludzie jedzą, piją, tańczą, śpiewają, o pozamykanych, nieprzejezdnych ulicach, o orkiestrach przemierzających dzielnice, których muzyka dociera do każdego zakątka obolałej głowy o nieludzkiej godzinie 8, może 9 rano… O mascletach i sztucznych ogniach codziennie, o poprzebieranych ludziach, tradycyjnych procesjach, corridach, wreszcie o hogueras, rzeźbach takich jak fallas, które skończyły w jedyny możliwy do przyjęcia sposób, czyli w ogniu…?

Nie da się tego opowiedzieć, więc nie będę nawet próbować. Zdjęć mam też tylko kilka; wstyd i hańba – beznadziejna ze mnie reporterka.

Ostatniego dnia imprezy przyjechali, nie bez kłopotów, goście. Ale o tym w następnym odcinku.

Szczęśliwego najszczęśliwszego!

20 czerwca, 2008

Wszystkiego najlepszego z okazji najszczęśliwszego dnia w roku!

Jest to też drugi dzień Hogueras de San Juan (czyli Ognisk Świętego Jana), które to są niczym innym jak alikantyńską wersją walencjańskich Fallas. Ale o tym cicho sza i publicznie nic nie mówić, bo alicantinos na takie porównanie obrażają się srodze. Niby obchody zaczęły się już wczoraj, a tak w ogóle zaczynały się zaczynać już jakiś tydzień temu, co objawiało się rozlicznymi corridami i mascletami o północy, ale ja wychodzę dopiero dzisiaj, coby zobaczyć na własne oczy o co dokładnie chodzi.

Poza tym kontynuuję praktyki (już teraz „wakacyjne”) na onkologii dziecięcej i uczę się do egzaminu z ginekologii. Nie wspominałam o tym, bo to nic chwalebnego, w każdym razie nie udało się zaliczyć chorób zakaźnych, wobec czego trzeba będzie tu wrócić we wrześniu na jakiś tydzień. No trudno. Jakoś się przeżyje :)

O kibicowaniu

17 czerwca, 2008

Ledwo się rozpoczęło, już się skończyło. Szkoda. Fajnie było ubierać się na biało-czerwono.

Tacy byliśmy śliczni że hej! Od lewej, oprócz mnie: Iza, Magda, Asia, Meksykanin Joel i dwie Portugaleczki, Ana i Juana.

Było byczo.