Już dawno się skończyły, nawet zdjęli kolorowe lampki porozwieszane wcześniej po wszystkich ulicach, a ja dopiero teraz ze zdjęciami. Nie ma ich wiele, opowiadać też nie ma za bardzo o czym, bo jak opowiedzieć o tygodniowej, przerywanej krótkimi godzinami niespokojnego snu ulicznej fieście rozpoczynającej się o zmroku i kończącej o świcie? O ulicach pełnych ludzi, o deptaku nadmorskim i plaży, na których zgromadzili się tłumnie chyba wszyscy mieszkańcy Alicante i okolic poniżej 30 roku życia (wielki alkoholowy, nocny piknik na stojąco), o barracas – ograniczonych płotkami przestrzeniach ciągnących się głównymi arteriami miasta, gdzie ludzie jedzą, piją, tańczą, śpiewają, o pozamykanych, nieprzejezdnych ulicach, o orkiestrach przemierzających dzielnice, których muzyka dociera do każdego zakątka obolałej głowy o nieludzkiej godzinie 8, może 9 rano… O mascletach i sztucznych ogniach codziennie, o poprzebieranych ludziach, tradycyjnych procesjach, corridach, wreszcie o hogueras, rzeźbach takich jak fallas, które skończyły w jedyny możliwy do przyjęcia sposób, czyli w ogniu…?
Nie da się tego opowiedzieć, więc nie będę nawet próbować. Zdjęć mam też tylko kilka; wstyd i hańba – beznadziejna ze mnie reporterka.
Ostatniego dnia imprezy przyjechali, nie bez kłopotów, goście. Ale o tym w następnym odcinku.