Według Wikipedii istnieje takie hiszpańskie powiedzenie: „Kto nie widział Granady, ten niczego nie widział”.
Granada to miasto sławne przede wszystkim z dwóch rzeczy: Alhambry oraz tapas.
Sprawa z tapas przedstawia się następująco – praktycznie w każdym barze w cenie szklanki piwa zawiera się sandwich, przeważnie z garścią frytek. Z każdą następną kolejką rozmiar i jakość zmienia się na plus, więc już po trzech piwach (około euro każde) można wyjść zupełnie sytym. Żyć nie umierać.
Alhambra… Kompleks arabskich budynków z XIII – XV w., nie da się opisać, trzeba zobaczyć; moje nieudolne fotografie nie oddają magii tego miejsca. Nic dziwnego, że kolejka po bilety zaczyna się formować już koło szóstej – siódmej rano, gdyż liczba wejściówek na dany dzień jest ograniczona. My przyjechaliśmy oczywiście zbyt późno, bo dopiero koło 8.30 i szanse na dostanie biletów były zerowe. Jednak fortuna nam dopisała – zapoznany przypadkiem w kolejce mężczyzna okazał się szczęśliwym posiadaczem karty kredytowej, przez co mógł skorzystać z osobnej kasy i kupił (dla siebie i dla nas) dosłownie ostatnie cztery bilety.
Po dwóch dniach wróciliśmy do Alicante i… tak się zakończyła nasza wielka(nocna) podróż po Andaluzji.